Ślepcy

Uwielbiam teatr. Prawdę mówiąc, mniej interesuje mnie jego strona „merytoryczna” (choć tu pewnie bluźnię) niż wizualna. Lubię zapach teatru, głuchy odgłos desek sceny, lubię podglądnąć troszkę za kurtynę (jak się uda) i… przede wszystkim – lubię światła teatru. Ostre, kolorowe, wydobywające każdy szczegół na scenie bezlitośnie jak brzytwa. Lubię teatralne udawanie, że udajemy. Teatr nie udaje rzeczywistości. Teatr udaje, że udaje rzeczywistość. A tym samym tworzy… zupełnie nową rzeczywistość, teatralną właśnie. I w nią zanurzyć się jest największą radością przeżywania teatru. Przynajmniej dla mnie. A największym szczęściem – jest fotografowanie teatru w każdym jego aspekcie, od garderoby do sceny. Niestety, ze względu na charakter przedstawienia jako takiego, radość fotografowania teatru nieczęsto bywa mi dana. No to nikomu nie muszę mówić, jak wielkim szczęściem jest szansa fotografowania teatrów ulicznych? Fotografowałem. Aż trafiłem na „Ślepców”.

To był ostatni dzień festiwalu. Widziałem w jego ramach świetne grupy teatralne, pokazy niezwykłej sprawności fizycznej i mistrzowskie aktorstwo. A na koniec czekał na nas jeszcze jeden spektakl. Nie oczekiwałem po nim wiele, ot po prostu – przedstawienie jak wiele innych.
Choć prawdę mówiąc, spodziewałem się więcej. Poprzednicy cieszyli oko laserami, nowoczesnymi reflektorami, pokazami pirotechnicznymi i bogatą scenografią. A tu jakoś słabiej było. Te reflektory jak za króla Ćwieczka (na moje oko wczesny Gierek, ale może być, że to nawet późny Gomułka był), scenografia składająca się z barierek i konstrukcji mającej udawać jakiś mur czy inne rusztowanie, panowie „techniczni” z drabiną ustawiający reflektory i wymieniający w nich żarówki przed samym „ostatnim dzwonkiem”. Niby wszystko jak trzeba, ale jakoś tak… skromnie to wyszło. Pomyślałem „dobrze, że już mam świetny materiał. Jak będzie kicha, to nie będzie żal”. A zdarzyło mi się już tego dnia oglądać spektakl, którego autor pewnie do dzisiaj nie wytrzeźwiał po prochach, na których musiał „jechać” tworząc to dzieło. Jedynym zastrzeżeniem do istoty owej sztuki było to, że w celu pojęcia choćby ogólnych zarysów dzieła należało zażyć te same środki chemiczne, z dobrodziejstw których korzystał twórca, co nie dla każdego widza jest łatwe do zaakceptowania, w szczególności na rynku w Jeleniej Górze.

No więc stanąłem przy barierce kurczowo okupując swoje 30 cm2, żeby nikt mnie nie wypchnął do drugiego „rzędu”, z którego przecież nie zrobię takich ujęć, jak z „loży” i czekałem na ostatni dzwonek wiele po sztuce nie oczekując. I może to i lepiej, bo zaskoczenie było tym większe.

To było jak na koncercie Joe Cockera, kiedy wszedłem do Hali mocno zakatarzony i ogólnie w nie najlepszym nastroju. Myślałem tylko, że przecież trzeba pójść, skoro już zapłaciłem za ten bilet. Aż pan w szarym garniturku zaczął śpiewać. I jakoś gorączka przeszła i katar już nie przeszkadzał… Tu było tak samo. Od pierwszych sekund było widać, że nie z amatorami mamy do czynienia. Scenografia ożyła, wszystko zaczęło do siebie pasować, a ludzie… ludzie pokazali sztukę aktorską najwyższych lotów. No i te światła… zagrały wszystkie znakomicie. I ustawienie było dokładnie takie, jak trzeba. Każdy reflektor w momencie, kiedy zaświecił, trafiał w punkt z dokładnością do 10 cm. Trzaskałem zdjęcia jak tylko szybko mogłem, bo każde ujęcie było warte zapamiętania.

Nie sądzę, żeby udało mi się na zdjęciach oddać chociaż cień tych wrażeń, których doznaje się przeżywając ten spektakl. Ale dla samej radości fotografowania wielkiej sztuki – warto było.

Chciałbym Was prosić, żebyście nie patrzyli na moje zdjęcia jak na reportaż z przedstawienia. Jeżeli to możliwe, popatrzcie na nie jak na osobne opowieści. Jakby każde było całością samą w sobie.

A reflektory jak za króla Ćwieczka są najlepsze. Wczesny Gierek. Albo późny Gomułka.

Dodaj komentarz