Welcome to Чорнобиль (cz. 1) – Historia wybuchu

Większość ludzi wie, ci się wydarzyło w Czarnobylu. Przynajmniej tyle, że była tam elektrownia atomowa, która wybuchła i zatruła promieniowaniem tę część Europy. I w zasadzie jest to wiedza wystarczająca. Ale ponieważ ja tam byłem, to musiałem sobie historię uszczegółowić.

    Wbrew pozorom wybuch w Czarnobylu nie był wybuchem stricte jądrowym. Dla przypomnienia: wybuch jądrowy to uwolnienie energii w wyniku niekontrolowanej łańcuchowej reakcji rozszczepienia jąder ciężkich pierwiastków. Inaczej mówiąc – jak się lawinowo rozszczepiają atomy pierwiastków promieniotwórczych, to wydziela się gigantyczna ilość energii. Kiedy to się dzieje? Ano jak się tego materiału rozszczepialnego zrobi za dużo. Masa krytyczna zostaje przekroczona, atomy lawinowo zaczynają się rozpadać. Im więcej ich się rozpada, tym większa temperatura. Im większa temperatura, tym więcej atomów się rozpada. Kółko się zamyka w ciągu… kilku nanosekund (1 ns = 1/1000 000 000 sek., czyli dokładnie tyle, ile mija od zapalenia się zielonego światła do dźwięku klaksonu informującego cię, że „rusz się wreszcie!”).
   
    Ale po diabła komu ta wiedza? Obiecuję, że już tylko chwilka, zaraz wyjdzie, po co. Otóż ktoś sobie wymyślił tak: a jakby ta energia niekoniecznie się uwalniała w te nanosekundy, tylko trochę wolniej? Powiedzmy, że na tyle wolno, żeby dało się coś z nią zrobić innego, niż zrzucić komuś głowę. Na przykład zagotować wodę, puścić parę wodną w turbinę podłączoną do jakiejś prądnicy i zrobić sobie prąd? (spokojnie, już prawie skończyłem te wywody, chwilka jeszcze tylko). Ale co z tą „niekontrolowaną reakcją łańcuchową”? Już sama nazwa brzmi wyjątkowo źle. I w najlepszym wypadku kojarzy się z lawiną, tsunami albo wybuchem. Na pewno nie z czymś, co chcielibyśmy mieć na podwórku. No to może tak: weźmy garnek. Do niego wrzućmy trochę materiału rozszczepialnego, ale nie tyle, żeby zaszła reakcja łańcuchowa. Materiał będzie sobie kipieć i wydzielać energię w postaci ciepła. Owińmy garnek rurkami z płynącą wodą. Jak się woda zagotuje, to wpuśćmy parę wodną na turbiny i prąd gotowy. Jak para ostygnie, to z powrotem do rurek, niech się grzeje. No dobrze, ale co zrobić, jak reaktor zacznie nam tego ciepła wydzielać za dużo? Nie wybuchnie? Żeby nie wybuchło, można użyć prętów regulacyjnych, zawierających materiał spowalniający reakcję. Jak jest za ciepło, to wsuwamy pręt do garnka. Jak za zimno – tu wysuwamy. Podobnie z prętami paliwowymi – jak reaktor (przepraszam – garnek) robi się za zimny, to wsuwamy pręt, niech kipi. Ja za ciepło – to wysuwamy pręt. I w zasadzie, w wielkim uproszczeniu, zbudowaliśmy sobie z tego garnka reaktor atomowy.
   
    No dobra, ale co właściwie stało się w Czarnobylu? Postanowiono przeprowadzić eksperyment, mający sprawdzić, czy reaktor nr III zachowa się tak, jak powinien w szczególnej sytuacji wyłączenia reaktora. Na skutek błędów konstrukcyjnych oraz braków kompetencyjnych obsługi reaktora doszło do sytuacji, kiedy moc reaktora gwałtownie wzrosła do wartości dziesięciokrotnie przewyższającej poziom normalny. Wnętrze reaktora się stopiło, a ciśnienie chłodziwa wzrosło tak, że zniszczyło osłonę reaktora (pierwszy wybuch). Następnie doszło do drugiej eksplozji, która zniszczyła cały budynek reaktora (drugi wybuch). Stopiony reaktor był całkowicie otwarty, nie zatrzymując chmury, która się z niego unosiła – wysokość pióropusza radioaktywnych drobin szacuje się na 1030 metrów.
   
    I w tym miejscu dochodzimy do tego, po co właściwie trułem Wam przez trzy akapity o budowie reaktora i reakcji łańcuchowej. Reaktor się stopił. Nie było mowy o kontrolowaniu go w żaden sposób. Stopiły się również pręty paliwowe, a kilka ton grafitowych bloków izolujących reaktor zapaliło się i paliło przez 9 dni. Wystarczyłoby, żeby ta mieszanka osiągnęła masę krytyczną i nastąpiłby prawdziwy wybuch jądrowy, który wyrzuciłby do atmosfery tak wielką ilość materiałów promieniotwórczych, że około połowa Europy przestałaby nadawać się do zamieszkania. Stąd konieczność natychmiastowego ugaszenia pożaru za wszelką cenę.

A cena rzeczywiście była duża – większość strażaków, która brała udział w gaszeniu reaktora zmarła w kilka lub kilkanaście dni po akcji gaśniczej.

Ostatnim etapem akcji ratowniczej było zbudowanie sarkofagu – betonowej osłony przykrywającej stopiony reaktor. Za Wikipedią: „Sarkofag leży na 200 tonach radioaktywnego korium, 30 tonach pyłu i 16 tonach uranu i plutonu. Przeprowadzone w 1996 roku badania wykazały, że siła promieniowania wewnątrz konstrukcji wynosi 10 000 rentgenów na godzinę (normalne promieniowanie naturalne w miastach wynosi 20–50 mikrorentgenów na godzinę). Podczas budowy sarkofagu zużyto ponad 400 000 m³ betonu i 7300 ton metalowych elementów.” Od pewnego czasu jednak wiadomo, ze sarkofag „przecieka”. Pojawiły się w nim otwory nieprzewidziane w projekcie, a sama konstrukcja grozi zawaleniem. Stąd zbudowano „Arkę 2” – półokrągłe zadaszenie, które ma zostać nasunięte na sarkofag. Ja byłem jedną z ostatnich osób, które zobaczyły „stary” sarkofag. Dwa miesiące po zrobieniu tych zdjęć „Arka 2” została na niego nasunięta.

Przez obszar elektrowni płynie kanał, z którego pobierano wodę do chłodzenia reaktorów. A rybom, które w nim sobie pływają nikt nie przeszkadza… Więc sumy w nim pływające mają powyżej 2 m długości i sprawiają wrażenie, że wrąbanie całego kurczaka im nie przeszkadza. No w każdym razie połówkę bochenka chleba „biorą na raz” – sam widziałem 😀

I wreszcie dochodzimy tam, gdzie najciekawiej – do Prypeci. 50-tysięcznego miasta, które zostało wyludnione w kilka godzin… Na razie kilka budynków, a w następnej części – pływalnia, szkoła… i coś tam jeszcze. Ale o tym w następnych częściach.

Dodaj komentarz