Welcome to Чорнобиль (cz. 4) – Prypeć – miasto, które przestało być

To miała być wizytówka Nowego Ładu. Miała pokazać przewagę systemu socjalistycznego nad zgniłym, przestarzałym i wyniszczającym kapitalizmem. Zamiast wyzysku – godziwa praca i płaca. Zamiast głodu – dobrobyt. Zamiast walki o przetrwanie – kultura, sztuka, zabawa, spokój i beztroska. Taka miała być Prypeć. I do pewnego stopnia, a także momentu w dziejach była. Miasto założone w 1970 roku jako osiedle dla pracowników elektrowni atomowej zostało zaprojektowane tak, żeby zapewnić Ludziom Radzieckim wszystko, co najlepsze – czyste osiedla, przedszkola, szkoły, stadion, kryta pływalnia, dom kultury, kino, wesołe miasteczko. Oczywiście  nie był to raj na ziemi, w końcu mówimy o Rosji Radzieckiej, ale jak na ten kraj – było przepięknie. Dzieci chodziły do przedszkól, które miały takie miłe nazwy, jak „Czeburaszka” – czyli po polsku – „Kiwaczek”. Kiwaczek to była mała animowana postać z bajki. No więc Kiwaczka znalazł krokodyl Giena. Gdzieś tam – to było w pierwszym odcinku bajki, ale nie pamiętam, kiedy. W każdym razie krokodyl Giena miał płaszcz, kapelusz z „dupką” i skórzaną walizkę, jaką w socjaliźmie nosili urzędnicy i pracownicy umysłowi. Teczkę – jak przystało na  urzędnika czy tam umysłowego w Kraju Rad – starą i wytartą. No więc znalazł ten krokodyla Czeburaszkę, spakował do kieszeni, a może tej starej teczki i zabrał do domu. No i ten dom to też był jakiś taki, że człowiekowi się smutno robiło na jego widok, ale biorąc pod uwagę, że krokodyl Giena mieszkał SAM, i nikt mu nie dokwaterował współmieszkańca, to był normalnie królem na dzielni.

Dzieci trochę starsze chodziły do podstawówek. Pięknych, z całymi ścianami ze szkła przy salach gimnastycznych. Roześmiane dzieci ćwiczyły tam w tych pięknych salach, pływały na basenach, żeby z siłą i zapałem mogły kiedyś służyć Ludowej Ojczyźnie. W przestronnych klasach uczyły się, jak ojcowie rewolucji obalili zły kapitalizm i stworzyły utopię – świat idealny. Czyli właśnie ten, w którym dzieciom dane było żyć. Ich rodzinom też. Ich ojcowie pracowali przy budowie, a potem przy obsłudze czystej, wydajnej i ekologicznej (chociaż wtedy się tego słowa nie używało) elektrowni atomowej będącej chlubą radzieckiej nauki i myśli technicznej. Ich matki pracowały w biurach, sklepach, szkołach, szpitalach i przedszkolach. No i w fabryce „Jupiter”, która produkowała radia i telewizory. Trochę dziwnie produkowała, bo podobno nie wyjechał z niej żaden telewizor, a produkcja szła pełną parą. Ale to już normalne w kraju tak pokojowo nastawionym, jak Związek Radziecki.

A państwo o nich dbało. Zbudowało obiekt kulturalny o wręcz oczywistej nazwie – „Energetyk”, stadion, szpital , wesołe miasteczko. No właśnie. Z tym wesołym miasteczkiem to trochę kicha, bo włąśnie mieli uruchomić diabelski młyn, kiedy kilka kilometrów dalej pokrywka się otworzyła na reaktorze i miasto przestało być. W kilka godzin wywieziono wszystkich pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, a miasto zostało. Martwe. Co jakiś czas odwiedzane, ale – jak to piszą w książkach – przyroda upomniała się o swoje. I Prypeć zarasta sobie powoli. Szyby w salach gimnastycznych zniknęły, meble w domach się rozpadły, obicia sparciały, tynk się osypał, znaki drogowe zardzewiały. Już nawet patrząc na to nie chce się myśleć, że ktoś tam mieszkał i pracował, raczej że po prostu patrzy się na zdewastowane miejsca.

I tak wizytówka Nowego Ładu stała się… dowodem na nieistnienie Nowego Ładu.

 

Dodaj komentarz